O tym, dlaczego etnografia może być interesująca dla każdego i planach na najbliższą przyszłość z Robertem Zydelem, nowym dyrektorem Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie rozmawia Ada Buniewicz.
Z zawodu jest pan etnografem?
W dyplomie mam wpisane etnolog i antropolog kultury, ale uważam się za etnografa, bo to zawód, który wykonywałem przez całe życie zawodowe. Budowałem swoją profesjonalną tożsamość myśląc, mówiąc i działając jak etnograf.
Przyznam, że szukając informacji o panu trafiałam raczej na te związane z pana działalnością marketingową. To, moim zdaniem, dość daleko od muzeum…
Ale działając w marketingu zajmowałem się popularyzowaniem etnografii jako bardzo dobrego narzędzia badań jakościowych. Uznaję siebie zresztą za jednego z prekursorów takich działań. Potem, pracując jako strateg w agencji kreatywnej, również odwoływałem się do swojego doświadczenia antropologicznego. Pamiętam prezentację dla producentów dóbr szybko zbywalnych, do której wplatałem trójkąt kulinarny Claude’a Lévi-Straussa… Antropologia czy etnografia nie jest daleka od komunikacji marketingowej, bo i jedno, i drugie zajmuje się tekstami kultury. Kultury rozumianej jako te rzeczy, które robimy na co dzień, jak się ubieramy, jak jemy, jak spędzamy czas wolny, co rozumiemy przez pracę. Pracując w ostatnich latach w samorządzie byłem z kolei odpowiedzialny za jego komunikację i dialog z mieszkańcami.
Jak dotychczasowe doświadczenia zawodowe mogą panu pomóc w pracy na nowym stanowisku?
Na pewno przydadzą się te związane z zarządzaniem zespołami ludzi, co zawsze jest jedną z najtrudniejszych kwestii, bo w naszym kraju dobre zarządzanie nie ma długiej tradycji. Atutem może być też moje doświadczenie w pracy w komunikacji marketingowej: mogę być wsparciem dla muzealnego zespołu zajmującego się tymi właśnie kwestiami. Takie zespoły w muzeach nie są zwykle zbyt liczne, a w dzisiejszych czasach bardzo potrzebne, bo konkurencja jest spora. Ja rzeczywiście nie jestem muzealnikiem; to, czy nim będę, okaże się za kilka lat. Okaże się, czy grono muzealników przyjmie mnie do siebie. Jestem przede wszystkim etnografem i nie startowałem w konkursie na dyrektora muzeum, tylko w konkursie na dyrektora Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie.
Dlaczego wybrał pan właśnie to muzeum?
To miejsce dla mnie ważne, miejsce, które mnie wychowywało. Kiedy studiowałem, muzeum było dla mnie drugim miejscem kształcenia. Była tu dobrze funkcjonująca biblioteka, w której nie było zbyt dużego ruchu i spokojnie można było skupić się na pracy. Przychodziłem tu też na zajęcia. W sali kinowej miałem okazję uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez Piotra Szackiego – ikoniczną dla naszego muzeum postać. Na zajęciach pani Teresy Walendziak poświęconych obu Amerykom, jako człowiek wychowany na przygodach Tomka, dostawałem dużą dawkę wiedzy na temat tych kontynentów. I tak, jak czytałem „Tomka…” z wypiekami na twarzy, tak też z wypiekami wychodziłem z tych zajęć. Czuje się wychowany przez to muzeum i nie jestem tu nową osobą, ale raczej kimś, kto wraca na stare śmieci.
W czasach studenckich pewnie nie marzył pan o posadzie dyrektora tego muzeum. Co pana skłoniło do startu w konkursie?
Wydaje mi się, że pod koniec lat 90-tych muzealnictwo było w zupełnie innym punkcie, niż dzisiaj. To było zanim muzea stały się muzeami narracyjnymi i miejscami, które w mocny sposób kształtują dyskursy publiczne. Z jednej strony do startu skłoniła mnie miłość do etnografii, z drugiej – przyglądanie się temu, co robią chociażby warszawskie muzea.
Czy ma pan swój ulubiony „rodzaj” muzeum? Woli pan te tradycyjne, czy tak popularne teraz „multimedialne”?
Pamiętam swoją wizytę w Muzeum Żydowskiej Diaspory w Tel Awiwie. W momencie otwarcia to muzeum było bardzo nowoczesne, ale zaledwie po kilku latach ta technologia mocno się postarzała, bo nic dzisiaj nie starzeje się szybciej, niż właśnie ona. Jakie muzea lubię? Odważne i głośne. Odważne, bo nie boją się podejmować trudnych tematów, lubią dekonstruować, wybijać nas z rytmu i sprawiać, że myślimy o pewnych rzeczach w inny sposób. A głośne, czyli takie, które w hałasie spowodowanym konkurencją wszystkich instytucji, w których możemy spędzać wolny czas, są w stanie przyciągnąć do siebie publiczność i zainteresować ją, a potem może nawet sprawić, że ludziom wychodzącym z tego muzeum zostanie coś w głowie.
Takie muzeum chciałby pan stworzyć?
Mam nadzieję, że uda mi się trochę odczarować etnografię, która często stereotypowo postrzegana jest przez pryzmat kultury ludowej i to rozumianej jako wiejskość. Etnografia jako dziedzina ma do zaaferowania społeczeństwu znacznie więcej. Zajmuje się całą kulturą rozumianą jako system języka, zwyczajów, sposobu zachowywania się. Chciałbym wprowadzać nowe tematy, którymi się zajmuje i pokazywać, jak fascynująco można opowiadać o naszym świecie. Przez dekady, a nawet stulecia była to dziedzina zajmująca się społecznościami ludzkimi, a najnowsze zainteresowania antropologów koncentrują się wokół gatunków innych niż ludzie: psów i kotów, z którymi funkcjonujemy w naszych gospodarstwach domowych, żyjących w miastach dzikich zwierząt, a także wszystkich postaci fantastycznych, wyobrażonych. Wiążą się one z folklorem historycznym, ale okazuje się, że ten folklor współczesny może być równie ciekawy.
Myśli pan, że etnografia może być ciekawa dla ludzi młodych?
Jestem o tym przekonany. Przez swoją olbrzymią pojemność może poruszać wszystkie aktualne i interesujące tematy.
Jakie są plany muzeum na ten rok?
Zostały one przygotowane w zeszłym roku i nie było zbyt wiele miejsca na zmiany. Cieszę się na wystawę twórczości Nikifora, planujemy też otwarcie wystawy fotografii Mieczysława Cholewy, etnografa amatora. Chcemy przygotowywać takie wystawy, które potem mogłyby być pokazywane w innych miejscach, a także zaglądać do naszych magazynów i pokazywać to, co tam mamy, w innych kontekstach. Zamierzamy też przypomnieć nasze etnografki: świat przecież nie składa się wyłącznie z mężczyzn; jest wiele wspaniałych etnografek, które robiły bardzo interesujące badania i wiele zrobiły dla tej dziedziny. Wspomnę dobrze znaną Marię Czaplicką, ale także Janinę Tuwan czy Krystynę Krahelską.
Muzeum to nie tylko wystawy…
Owszem. Publiczności wydaje się oczywiste, że do muzeum przychodzi się oglądać dzieła sztuki, ale dla mnie muzeum to również badania. Nasz zespół kuratorski zaproponował ostatnio badania na temat bimbrownictwa…
O!
Właśnie, wszyscy reagują podobnie jak pani. To temat budzący emocje i stale obecny w życiu społecznym, bez względu na roczniki.
Powiedziałabym nawet, że moda wraca…
Dokładnie! Handmade, działania ekologiczne, rzemieślnicze… Chcielibyśmy pozyskać do naszej kolekcji aparaturę i sprzęt, ale też receptury. Oczywiście, badania musimy przeprowadzić w sposób niezwykle delikatny, a jednocześnie odpowiedzialny. Dla nas, jako muzeum, bardzo ważna jest też działalność edukacyjna, a w tym zakresie cieszymy się bardzo dobrą marką. Opinie o naszym programie dla szkół są bardzo pozytywne, chcemy również przygotować działania skierowane do osób dorosłych i seniorów. Moją ambicją jest również to, by do sali kinowej wrócił Festiwal Filmów Etnograficznych „Oczy i Obiektywy”, który kilka lat temu gościł w murach muzeum. Jestem już po wstępnych rozmowach z jego organizatorami i mam nadzieję, że walka z pandemią pozwoli na to, by w tym roku się odbył.
A propos pandemii: widzi pan jakieś związane z nią plusy?
Zawsze staram się patrzeć na świat pozytywnie. Plusy są: choćby ten, że nasze wydarzenia mają dużo większy zasięg geograficzny. Drugi to przyspieszenie cyfryzacji i digitalizacji, organizujemy spotkania online, nauczyliśmy się wykorzystywać dostępne narzędzia i czas nam się „skondensował”. Myślę, że wiele z tych „pandemicznych” zwyczajów z nami zostanie, bo wpłynęły na ekonomię naszego czasu pracy.
A nie obawia się pan, że – choćby z tych właśnie, ekonomicznych powodów – muzea częściej będą działać online, niż w formule tradycyjnej?
Myślę, że będziemy działali w formach hybrydowych. Jest spora liczba ludzi zmęczonych monitorami i chcących wrócić do prawdziwego świata. Ta hybrydowość z nami zostanie i warto pomyśleć o spotkaniach, które będą odbywać się i na żywo, i online. To ważne, bo w ten sposób nie stracimy osób, które teraz (np. z powodu odległości) towarzyszą nam tylko online. Na podstawie tego, co widzą w internecie wyrabiają sobie opinię na nasz temat i – mam nadzieję – będą chcieli odwiedzić nas kiedyś przy ulicy Kredytowej 1 w Warszawie.