Och, gdyby tak mój ojciec, kiedy był pacholęciem, nie wyrzucał zaraz po przeczytaniu (a właściwie przejrzeniu) komiksów, przesyłanych mu tuż po wojnie przez rodzinę z Ameryki… Kto wie, może teraz jeździłbym dużo lepszym samochodem…? Komiks bowiem, jak każdy inny artystyczny twór, w miarę upływu czasu zyskuje na wartości archiwalnej (i rynkowej). Choć traci na jakości. I tu zaczyna się problem.
Komiks jak wino – im starszy – tym cenniejszy. Ale pod warunkiem, że jest przechowywany z największym pietyzmem. Zwykli „zjadacze kolekcji” używają foliowych woreczków i, broń Boże, nie gną kartek przy czytaniu. Ci bardziej zaawansowani „pożeracze” dodatkowo przechowują je w szufladach, gdzie mają one wyznaczoną bezpieczną przestrzeń. Właściciele, jak tylko mogą, unikają przeglądania. Stosują w tym celu kopie lub słabsze egzemplarze. A rasowi koneserzy kupują specjalne sejfy (warte więcej niż niejedna kolekcja komiksowa tych pierwszych), gdzie umieszczają (uprzednio ubezpieczone) druki. O czytaniu w ogóle nie ma mowy! Branie do rąk (w rękawiczkach) tylko od aukcji do aukcji. Bowiem to już przedmiot licytacji.
No ale po co to wszystko? Po co ten cyrk? Nikt z Państwa nie będzie miał pytań, kiedy dowie się ile można otrzymać za kilkudziesięciostronicowy albumik wielkości zeszytu do ćwiczeń z matematyki. Amerykański „Detective Comics” nr 27 z 1939 roku z pierwszym odcinkiem Batmana kosztował w roku swego wydania 10 centów. Dziś wart jest co najmniej 1 milion dolarów (!) za bardzo dobrze zachowany egzemplarz. Podobną cenę osiągnął (idealny stan) „Amazing Fantasy” nr 15 z 1962 roku, z premierowym wówczas Spider-Manem.
Dla wartościowania stanu zachowania komiksów używa się dziś 10 stopniowej skali CGC (Comic Guaranty Corporation), gdzie stan idealny określa się jako „mięta”. A wystarczy tylko, że komiks zostanie zagięty w narożniku na długości pół centymetra – może stracić nawet 50% pierwotnej wartości! To dotkliwa przecena. Nie dziwi więc, że prawdziwi kolekcjonerzy nie zasiadają z komiksem do stołu, a już nawet nie myślą o czytaniu podczas kąpieli. Jeśli w ogóle myślą o czytaniu.
Kim są szaleńcy płacący za komiksy takie fortuny? Odpowiedź jest prosta. Ale najpierw trzeba jasno zaznaczyć, że to nie szaleńcy, a znawcy. To inwestorzy, którzy za jakiś czas, może kilka miesięcy, a może kilka lat, sprzedadzą egzemplarz za jeszcze więcej.
Poza krótkim czasem załamania się rynku komiksowego w latach 90., inwestowanie w komiks jest jedną z najbezpieczniejszych lokat. Za wyżej wymieniony „Detective Comics” poprzedni właściciel zapłacił w latach 60. niecałe 100 $. Dziesięć lat temu komiks był szacowany na 150 – 250 tys. Sami Państwo widzą, że żadna z telewizyjnych reklam bankowych nie zaoferowała jeszcze intratniejszej kapitalizacji odsetek. W mikroskali zarobić też można i na rodzimej twórczości. Co prawda, jeszcze nie w poważnych domach aukcyjnych, a w Internecie. Choć nie dostaniemy więcej jak 3 – 4 tys. zł za najcenniejsze polskie perełki (np. pierwsze wydania Tytusa, Romka i A’Tomka).
Komiks, jak każda kolekcjonerska rzecz, podlega ocenie i wartościowaniu. Serie, zwłaszcza amerykańskie, mają swoje numery pierwsze, ostatnie, czy przełomowe. Te właśnie stają się obiektem poszukiwań kolekcjonerów, co przekłada się na ich wartość aukcyjną. Oczywiście, jak na każdy rynek związany z dużym pieniądzem, nie można i tu wykluczyć manipulacji i fałszerstw. W tym celu powołano wspomniane CGC, gdzie sztab ekspertów czuwa nad rzetelnością ocen.
Największym jednak wyznacznikiem wartości (poza stanem zachowania) jest popularność serii, a jeszcze bardziej danej postaci. Popularność rodzi się nie od razu, a przynajmniej nie w każdym przypadku. Nigdy więc nie wiadomo, który z aktualnie debiutujących superbohaterów osiągnie na tyle rozgłos, żeby warto było zainwestować dla niego w sejf. Osiągające dziś niebotyczne ceny pierwsze komiksy z Supermanem nie od zawsze cieszyły się aż takim powodzeniem. Początki narodzin serii były raczej trudne. Autorzy postaci: Jerry Siegel i Joe Shuster pochodzili z ubogich emigranckich rodzin. Z braku pieniędzy na papier, projektowali na kartonowych opakowaniach. Aż pięć lat pukali do drzwi przeróżnych wydawnictw, słysząc wciąż odmowę. Nie potrafili nakłonić do przekonania, że przygody kosmity, który pomaga Ziemianom to całkiem klawy pomysł. Kiedy się wreszcie udało otrzymali po 64 dolary honorarium i podpisali dokument, na mocy którego zrzekali się praw do postaci. Nie myśleli o przyszłości. Ważne było, że ich historia będzie wydrukowana. A może nawet, odurzeni początkowym sukcesem, nie przeczytali szczegółów umowy. W roku 1947, po kłótni z wydawcą, nic się już nie układało. Autorzy popadli w kłopoty finansowe. Może to właśnie oni wówczas przeklęli postać, którą stworzyli. Znane są przecież nie od dziś przypadki określane mianem „klątwy Supermana”. Aktorzy filmowi, grający w ekranizacjach tego komiksu, umierali nie naturalną, bynajmniej, śmiercią. Odtwórca głównej roli w serialu zastrzelił się, a inny został sparaliżowany. Nawet czternastoletni chłopiec, którego kilkanaście lat wcześniej wzięto do roli niemowlęcia w filmie „Superman: The Movie”, śmiertelnie nawdychał się rozpuszczalnika. Z kolei jeden z producentów zaginął bez wieści w Meksyku. A jednak to Superman pozostaje, póki co, najdroższym komiksem świata (niedawno wylicytowano sumę 3,2 mln dolarów za egzemplarz – spośród około stu zachowanych do dziś na świecie – „Action Comics” nr 1 z 1938 roku. Swoją drogą, słynny aktor, kolekcjoner i milioner, Nicolas Cage, nabywca jednego z egzemplarzy, zbankrutował… Przypadek…?). Może waśnie teraz autorzy są zadowoleni, że komiks jest tak cenny? A może to ich właśnie drażni…? Przecież nie oni stają do podziału. Zresztą, może wcale ich to nie obchodzi. Tam gdzie już są, mogą czytać wszystkie komiksy, które również poszły w zaświaty. To te czytane wcześniej w wannach. I to pełnych piany. Szanujmy więc naszą biblioteczkę. Może i ona będzie kiedyś warta miliony.