Wszystkie wspomnienia są subiektywne. Te same wydarzenia widziane przez różne osoby wyglądają niekiedy zupełnie inaczej… Inne emocje, inna ocena. Drogi prowadzące do Wałcza i z Wałcza też były bardzo różne.
Przeglądając wspomnienia niemieckich i polskich mieszkańców naszego miasta można natknąć się na opisy wielu sytuacji ocenianych właśnie z bardzo osobistego punktu widzenia a obrazujących w ciekawy sposób to, co działo się tu niegdyś. Wspomnienia niemieckich mieszkańców DK malują obraz sielanki, spokoju, dobrego mieszczańskiego życia, niekiedy ubogiego, niekiedy pełnego dobrobytu. Ten sam czas dla Polaków tu mieszkających wygląda inaczej – nacisk germanizacyjny sprawia, że o sielance, spokoju trudno raczej mówić… Wspomnienia powojenne również niosą odmienne przesłania – Polacy odnajdują tu ślady polskości, Niemcy są głęboko przekonani o niemieckości tych ziem… Przybywają tu w ramach w ramach Akcji Wisła grekokatolicy – Ukraińcy, Łemkowie, czując się zupełnie wyobcowani. Jest w tych wspomnieniach radość i smutek, nadzieja i satysfakcja, jest i rozczarowanie i ból. Po latach możemy wspomnienia tych ludzi czytać z dystansem, emocje, chociaż pozostają, są już inne. Historia tych ziem nie jest łatwa, ale czy można znaleźć regiony, w których ludzie przez wieki żyli spokojnie i szczęśliwie?
Oddajmy więc głos wspomnieniom – Andrzej Duda, Doris Ottlitz, Leo Tunn, Krystyna Boboryk…
Andrzej Duda w roku 1980 napisał powieść, w której umieścił pod zmienionymi imionami i nazwiskami autentycznych mieszkańców tych ziem ich oraz własne wspomnienia. Akcja zaczyna się w 1889 roku, kiedy to wśród żyjących pod zaborami Polaków coraz żywsze stawały się nadzieje na odzyskanie niepodległości. Jednym z bohaterów jest Jan Duda (ojciec Andrzeja) – wędrując po ziemiach niegdyś polskich, trafia do Wałcza:
„…wiedząc, że każdy cmentarz jest najlepszym odbiciem miejscowości, poszedł tam. Od bramy same nazwiska niemieckie, świadczące o tym, że tu spoczywają przybysze z zachodu. Dopiero za dróżką poprzeczną znalazł to, czego szukał, Jasiek, Król, Zych, Brewka, Setkiewicz, Glugla, Kiewicz, Sobek … Widząc przy jednym ze świeżych grobów szereg osób, szedł powoli w ich kierunku. Po kilku minutach już wiedział, że się nie myli: rozmawiali po polsku. Nietrudno było z nimi znaleźć kontakt. Po kilku minutach wiedział, gdzie jest schronisko dla wędrujących, kto jest przywódcą polskiej ludności, że w mieście jest dwóch dobrych stolarzy, lecz obaj niestety są Niemcami. … Podziękowawszy za dobre rady poszedł Jan prosto do schroniska, zapewnił sobie nocleg, posilił się i ruszył do miasta. Szybko odnalazł majstra stolarskiego Radke przy dzisiejszej Żymierskiego. Szybko dobili targu. Już od następnego dnia mógł rozpocząć pracę.”
W najbliższą niedzielę poszedł Jan na nabożeństwo do kaplicy gimnazjalnej, by dokładnie obejrzeć jeszcze jeden ślad polskości na ziemi wałeckiej. Kaplica ta była poświęcona czci św. Stanisława Kostki, patrona młodzieży polskiej.
Jan szybko nawiązał kontakty z Polakami, a częste wycieczki w powiat przynosiły żywy kontakt z coraz liczniejszą ich rzeszą. Największe ich skupisko znajdowało się w Jastrowiu i po wsiach wokół Jastrowia, szczególnie w kierunku granicy z powiatem złotowskim. Po wsiach Polacy stanowili znaczna większość i z tej racji myślano nad założeniem w Jastrowiu samodzielnej polskiej komórki organizacyjnej, zrzeszającej Polaków chcących wyzwolić się spod pruskiego panowania. Jan z racji zaangażowania w tę działalność często bywał w terenie, rozeznając sytuację, poszukując chętnych do współpracy. W czasie takich wypraw poznała swą przyszła żonę i osiedlił się w Starej Świętej. Tam jako jeden z siedmiorga rodzeństwa urodził się autor wspomnień, Andrzej Duda. Z całej gromadki pozostał jednak przy życiu tylko on i jeden z braci – Alojzy, pozostałych zabrały choroby.
Wspomnienia dotyczące XX wieku rozpoczynają się tematyką szkolną. „Obaj chłopcy chodzili już do szkoły. Jedynym nauczycielem był Niemiec Greutzmacher. Był to okres zaciętych walk o utrzymanie języka polskiego w szkołach o większej liczbie dzieci polskich i z tym związanego strajku szkolnego, rozpoczętego we Wrześni. Dla Andrzeja pierwszy dzień w szkole w Starej Świętej, stał się pamiętny na całe życie. Powiedział bowiem do kolegi coś po polsku, za co go nauczyciel obił dotkliwie kijem. Po raz pierwszy w życiu wyczuł Andrzej, że istnieje jakaś straszna przepaść pomiędzy ludźmi, mówiącymi tak, jak go nauczył ojciec, a tymi, którzy mówią tym językiem, którym przemawia do nich Gruetzmacher. Od tej też chwili poczuł do ludzi podobnych do Gruetzmachera uraz i pogardę. Było to dla Andrzeja uczucie zupełnie obce, bo przecież nie był on wówczas jeszcze świadom tego, co to bismarckowskie Ustawy kagańcowe (ustawa parlamentu niemieckiego z 1908 roku, która w paragrafie 12 zakazywała używania na spotkaniach języka polskiego w tych miejscowościach, w których znajdowało się mniej niż 60% Polaków.), co to Bismarckowe „ausrotten” szereg przedsięwzięć mających na celu wykorzenienie (ausrotten) polskości.), co to strajki szkolne. Żył Andrzej po prostu w samym środku, w wirze wydarzeń politycznych i wiedział tylko, że nauczyciel Niemiec wyrządził mu wielką krzywdę. Przez długie lata żył nadzieją, że nadejdzie kiedyś dzień wyrównania tego rachunku.”
Wiosną 1906 roku rodzice Andrzeja (Jan i Magda) wraz z dziećmi przeprowadzili się do Wałcza, zamieszkali przy ulicy Orlej 12 w mieszkaniu jednopokojowym. Chłopcy poszli do szkoły (późniejszej polskiej podstawowej nr 2), jedynej wówczas tego typu szkole w DK. Andrzeja najwyraźniej prześladował pech – już w pierwszym dniu dostał lanie od nauczyciela nazwiskiem Lomnitz, za to, że słowa niemieckie wymawiał fonetycznie po polsku. Niechęć tego nauczyciela prześladowała Andrzeja do końca roku szkolnego. Za to wychowawca następnej klasy, Lange, odnosił się do Andrzeja z wielką życzliwością. Okazało się, że był to Polak o imieniu Władysław, pochodzący z Bydgoszczy i uczący w gimnazjum wałeckim języka polskiego.
Jan Duda, po zorganizowaniu warsztatu stolarskiego i ponownym zadomowieniu się w Deutsch Krone, postanowił powrócić do działalności politycznej. Przydzielono mu dawny obwód (okolice Jastrowia) dodając Człopę. Zabrał się wiec Jan do przerwanej przed 12 laty pracy.
„Jednak w Wałczu przez te lata zmieniło się bardzo wiele. Niemcy przypuścili generalny szturm na wszystkie ważniejsze pozycje polskie. Mieli już swojego dyrektora gimnazjum, który zastąpił Antoniego Łowińskiego. Wprawdzie nowego dyrektora nie chcieli przyjąć Niemcy, ponieważ był katolikiem, ale Stuhrmann szybko zmienił wyznanie na luterańskie i dopiero wtedy otrzymał nominację. Nowy starosta, zażarty hakatysta, Schulte Heuthaus (1894–1919: Friedrich Wilhelm Gisbert Schulte-Heuthaus) z zawziętością zabrał się za zwalnianie pracujących jeszcze w kierowanym przez niego starostwie Polaków. Sprowadzał nowych ludzi z zachodu i południa swego kraju, chcąc wyprzeć Polaków. Wielu Polaków zatrudnionych na państwowych stanowiskach, zostało przeniesionych w regiony nowoprzybyłych Niemców. Zmarł ostatni proboszcz Polak – ksiądz Danecki i rządy w parafii objął Niemiec Clemens Prandke. Natychmiast zniósł kazania w języku polskim. Zbudowany została świątynia ewangelicka, postawiono też pomnik Bismarckowi wykonany z wielkiego głazu wydobytego pod Człopą w trakcie robót ziemnych przy budowie linii kolejowej Wałcz – Człopa.”
Te i inne podobne działania Polacy odbierali jako działania germanizacyjne, wymazanie polskości z tej ziemi. Prace organizacji propolskich jak np. Towarzystwo Tomasza Zana, były coraz trudniejsze, a i coraz niebezpieczniejsze. „Należało przyjąć za pewnik, że każdy nowo przybyły Niemiec to zdecydowany wróg Polaków, sprowadzony tu po to, by w pełni realizować politykę bismarckowską. Dla lepszej konspiracji trzeba więc było się zdecydować na czwórkowy system działania. Każda czwórka miała do każdego spotkani inny punkt wyznaczony. Były to przeważnie kolejne mieszkania, należące do ludzi z czwórki. Czasem była to wycieczka, połączona z pogawędką w zagajniku, albo altanka na Bukowinie, czasem dla zachowania pozorów sielanki młodzieżowej przychodziły wtajemniczone koleżanki, latem nierzadko odbywały się narady w trakcie przejażdżki łodzią spacerową po całej długości jeziora Raduńskiego.”
Przyświecało motto: „Im więcej będą nas prześladować, tym większy będzie nasz opór i tym pewniejsze będzie nasze zwycięstwo”.
Jan Duda pewnego dnia odwiedził wdowę po ostatnim polskim Dyrektorze Wałeckiego Gimnazjum Antonim Łowińskim, mieszkającą na dzisiejszej ulicy Zdobywców Wału Pomorskiego 27. W pierwszym okresie pobytu w Wałczu, miał bowiem okazję odwiedzić Dyrektora by naprawić okna.
Tak przebiegała rozmowa:
- Podobno mieli Państwo kłopot z wykonaniem ostatniej woli Pana Dyrektora?
- Pan już o tym słyszał?
- O tym mówią w całym mieście…
Wdowa podeszła do biurka i wróciła z plikiem akt i podała Janowi wybrana kartkę:
„Na wszystkich spadkobierców, wymienionych w niniejszym akcie, nakładam obowiązek, by wspólnym wysiłkiem i sumptem przygotowali po mej śmierci miejsce na dwa groby, kazali miejsce to obmurować niskim murkiem ozdobnym, wystawili nagrobek z czarnego kamienia szlachetnego w kształcie obeliska i przypilnowali, by umieszczono na nim skromny napis w jeżyku polskim. Przewidując, że władze zaborcze nie zgodzą się na taki napis, wyrażam w ostateczności zgodę na zmianę tego napisu w języku łacińskim. Zobowiązuję jednak wszystkich sukcesorów, by wykorzystali wszystkie dostępne drogi i środki prawne w celu zrealizowania pierwszego mojego żądania tj. umieszczenia napisu w języku polskim…”
Jednak rodzina Łowińskich przegrała spór o napis polski. Władze pruskie nie zgodziły się też na napis łaciński, próby rozwiązania sporu na drodze sądowej we wszystkich niższych instancjach również nie przyniosły sukcesu, dopiero Sąd Najwyższy orzekł ostatecznie, że testament jest ważny i należy nie stawiać przeszkód w jego realizacji. Rodzina uzyskała więc pozwolenie na postawienie nagrobka w obecnej formie. Jednak po kilku miesiącach doszło do zatargu – któryś z Niemców zorientował się, że nazwisko widnieje w pisowni polskiej i podniósł larum, że to obraża uczucia narodowe narodu niemieckiego i na nowo poszła w ruch machina germanizacyjna. Wdowa otrzymała pismo, w którym postawiono żądanie zmiany nazwiska z Łowiński na Lowinsky i to w terminie 14 dni. Tym razem jednak odrzucenie tego żądania poszło łatwo. Zezwolenie na napis w formie wykonanej było zgodne z wnioskiem i dołączonym do niego rysunkiem, gdzie wyraźnie widniało nazwisko Łowiński. W oparciu o ten dokument prezydent rejencji zdecydował, że udzielone zezwolenie nabrało już mocy prawnej i brak podstaw na jego obalenie.
W trakcie konspiracyjnych spotkań Polaków padały takie stwierdzenia: „Teraz to już się biorą za nas na całego. Napływają na nasze ziemie różni Niemcy z Saksonii, Bawarii, Wittenbergu a nawet dalekiej Szwabii. Ledwie się sami ze sobą porozumiewają. Wiemy o tym, że na opuszczenie rodzinnych stron decydują się przeważnie ludzie, żądni przygód i nie przebierający w środkach dla osiągnięcia swojego celu. Dlatego też musimy się liczyć z poważnym i narastającym kursem wypierania nas. Tym, którzy się wykażą specjalną aktywnością w germanizowaniu naszych ziem, zapewniają specjalne dotacje gotówkowe, tzw. Ostmarkenzulage (dodatek marchii wschodnich). Pieniądze te płynąć będą z organizacji HKT. Dotacja ta jest dość wysoka, więc chętnych nie zabraknie. We wszystkich szkołach będą zaostrzone warunki ocen dla tych uczniów, którzy twardo będą się przyznawać do pochodzenia polskiego. Musimy dotrzeć do rodziców i ich o tym powiadomić a równocześnie podbudować ich w świadomości narodowej. Dla uczniów nieco słabszych musimy zorganizować stałą, bezpłatną pomoc we wszystkich przedmiotach.”
Omawiając sprawy organizacyjne Jan zaproponował, aby na miejsce przysięgi wybrać grób dyrektora Łowińskiego. Każdorazowo miały spotkać się tam dwie osoby – składający i odbierający przysięgę, której brzemiennie było następujące: - Czy wiesz, kto tu spoczywa?
- Wiem! Wielki Polak Ziemi Wałeckiej
- Czy chcesz w ukochaniu Ojczyzny pójść w jego ślady?
- Chcę całym sercem i ze wszystkich sił
- Przysięgaj!
- Przysięgam!
Praca w Tajnej Organizacji Polskiej w Wałczu miała proste zasady: trzymać język za zębami, nie tworzyć żadnych dokumentów, a jeżeli nie ma i nie może być rozkazu, robić co należy w interesie Ojczyzny i Narodu Polskiego bez rozgłosu i nadziei na jakiekolwiek uznanie aż do śmierci.
Czas I wojny światowej sprawił, że organizacja wałecka została pozbawiona kierownictwa, gdyż wszystkich powołano pod broń. Pozostało niewielu członków i to najmłodszych, niedoświadczonych. Pojawiła się jednak nadzieja klęski cesarstwa niemieckiego. Jednak w szkole nasiliły się akcje propagandowe, antypolskie, jak np. wprowadzenie przedmiotu „Znajomość prawa”. Prowadził je prof. Schreiner, wg jego wykładów, we wszystkich krajach walczących przeciwko Niemcom prawa były nieludzkie, niezgodne z etyką, odbiegające od zasad międzynarodowych. Omawiając prawa polskie stwierdził on, że wprawdzie taki kraj nie istnieje i przeciwko Niemcom nie walczy, ale pewna grupa szowinistów wciąż jeszcze marzy o wielkiej Polsce. Wychwalał oczywiście prawo niemieckie a podanie przez uczniów – Polaków przykładów ustaw niemieckich wyraźnie sprzecznych z zasadami etycznymi: jak ustawa językowa, skierowana przeciwko Polakom i egzekwowana przy pomocy kar cielesnych i ustawa wywłaszczeniowa skierowana na likwidację własności polskiej, zaowocowało powołaniem jednego z uczniów do wojska i wystawieniem 3 ocen niedostatecznych drugiemu – właśnie Andrzejowi Dudzie i również natychmiast po osiągnieciu wieku poborowego wcieleniu do wojska pruskiego.
Wojenne losy rzuciły Andrzeja Dudę daleko od Wałcza – walczył we Francji. 19 grudnia 1918 wrócił do Deutsch Krone, jednak działania antypolskie były tak silne, że wraz z innymi aktywistami polskich organizacji dostał wręcz polecenia natychmiastowego przeniesienia się przez zieloną granicę na tereny już polskie. Lata II wojny św. to dla Andrzeje Dudy znów wędrówki: Chojnice, Lwów, Poczajów, Nowy Sącz, Kraków, Głogów, Drezno, Litwinów (Czechy), aż wreszcie 1 lipca 1945 roku znalazł się w pociągu do Polski, zaś 4 lipca jechał pociągiem towarowym do Wałcza.
„Po policzkach płynęły mu łzy wzruszenia – na widok jakże mu znanej i tak miłej panoramy polubionego miasta Wałcza. Marzył przecież tyle lat o tym by wrócić do Wałcza polskiego i tu pracować do końca życia. Teraz jest już tuż, tuż u celu.
Budynek stacyjny ten sam. Po drugiej stronie inaczej, nie ma wydeptanej ścieżki przez pola, nie ma młyna, jest nowa ulica. Skręcił w prawo i wzdłuż torów dotarł do głównej ulicy, dzisiejszej al. Zwycięstwa Wojska Polskiego. Tu budynki z dawnych czasów, na każdym z nich i w oknach mieszkań chorągiewki biało- czerwone. Wnętrza jednak przeraźliwie puste i w każdym z nich budzące wstręt ślady po szabrownikach. Nikt nie pomyślał, że to co zniszczył tak bezmyślnie, mogłoby się komuś przydać. Dla niszczącego była jednak ważniejsza chciwość, bo tam mogą być skarby.
Andrzej Duda szedł ulicami Wałcza pełen nadziei i radości…
Dotarłszy do gmachu starostwa zapytał pierwszego napotkanego pracownika o tego, który jest kompetentny dla jego zainteresowań. Obywatel ten zaprowadził Andrzeja do jakiegoś gabinetu, w którym przyjął go ten właśnie kompetentny czynnik.
Andrzej zupełnie nie pamięta, który to gabinet, jak ten decydujący czynnik wyglądał i jakie pełnił funkcje. Wzruszenie, wywołane przyjazdem, faktem, że po tylu latach znajduje się w mieście swego dzieciństwa i młodości i to w mieście już na zawsze polskim, o czym tyle lat marzył, nie pozwoliło mu zwracać na inne szczegóły uwagi, ale poza tym dołączyły się do tego skutki słów, które usłyszał. Słowa te brzmiały jak morderczy grom z pogodnego nieba:
- Towarzyszu! Dla was w Wałczu miejsca nie ma i radzę jak najprędzej Wałcz opuścić, bo może się to dla was źle skończyć!
Czy źle usłyszałem, czy to sen – pomyślał Andrzej. Ależ nie, to była straszna prawda.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ów człowiek wstał, podszedł do drzwi, otworzył je i gestem ręki wskazał, by Andrzej opuścił gabinet. Andrzej wyskoczył z gmachu, pobiegł na cmentarz na grób brata, następnie na dworzec i najbliższym pociągiem towarowym do Piły i dalej. Byle dalej, byle prędzej, jak wtedy, gdy wypędzili go Niemcy. Myśli wirowały jak woda od wodospadem Niagara. Dopiero w pociągu do Poznania myśli uspokoiły się i układały w pewną logiczną całość. CO to się stało? Że wypędzili Niemcy, zgoda, bo takich aktywista nie był potrzebny, ale dlaczego Polacy? Przecież ów człowiek mnie nie znał, nigdy w życiu o mnie nie słyszał, nie wiedział, że ja w ogóle istnieję, żadnych wiadomości o mnie, które by choćby w mikroskopijnym stopniu taki jego wyrok uzasadniały, mieć nie mógł, gdyż ich w ogóle nie było, a nawet nie miał ich kto nakłamać, bo nikt nie wiedział, kim jestem i po co jadę do Wałcza. Z jakiej wiec racji mnie tak haniebnie i brutalnie wypędzono? Nie wiem o tym, by istniało jakiekolwiek zarządzenie, zabraniające komukolwiek powrotu do swych stron rodzinnych, do miejsca, gdzie działał dla Polski…
Przez lata Andrzej Duda żył więc z dala od ukochanego Wałcza (Wolsztyn, Wrocław, Sobieszów). Był świadom tego, że chce powrócić do Wałcza, ale bał się powtórki z roku 45…
Wrócił tu dopiero w 1960… Na spotkaniu w klubie „Na przełaj” opowiadał o życiu Polaków na Ziemi Wałeckiej w dawnych czasach, o stosunku władz pruskich do nich, o działalności organizacji polskich.
Doris Ottlitz – urodzona w 1923 roku w Deutsch Krone, córka Friedricha Presse, dyrektora tutejszej szkoły rolniczej. Jej wspomnienia dają obraz życia pokolenia przedwojennych mieszkańców naszego miasta. Związek tej rodziny z Deutsch Krone rozpoczął się przyjazdem państwa Presse w 1921 na zaproszenie dr Tino Reineckera. Freidrich Presse, po ukończeniu studiów w Królewcu, zdobyciu pierwszych doświadczeń w Rolniczej Szkole Zimowej w Insterburgu był doskonałym kandydatem na organizatora wzorcowej szkoły dla rolników. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem po przybyciu do miasteczka w najbliższą niedzielę nowo przybyły urzędnik składał wizytę u dostojników miasta. Godziny takiej wizyty były ściśle określone – między 11 a 13, jeśli nie zastał burmistrza, starosty w tym czasie w domu pozostawiał swoją wizytówkę na małej srebrnej tacy, specjalnie wystawionej w tym celu. Później następowała rewizyta. Podobnie jak w większości niemieckich i austriackich miasteczek, w Deutsch Krone odbywały się „Frühschoppen“, czyli spotkania towarzyskie. W niedzielne przedpołudnie w restauracji hotelu Riese schodzili się tu ważniejsi urzędnicy z burmistrzem na czele, dyrektorzy szkół, banków, duchowni, adwokaci.
Wspomnienia z lat dziecięcych spędzonych w Deutsch Krone, to beztroskie zabawy w ogrodzie, przerywane wołaniem przez okno kuchenne do kucharki lub służącej o kanapki z marmoladą, eleganckie wyposażenie mieszkania, zamawianie książek w księgarni Borkowskiego na Konigstrasse, kupowanie czekolady za otrzymane kieszonkowe, niedzielne śniadania na werandzie, wyjazdy po eleganckie ubrania do sklepów w Pile i Berlinie, obserwacje budowy garażu, który okazał się niezbędny, by ojca samochód nie zamarzał zimą… to również wspomnienie budowy baraków dla polskich robotników, których obca mowa budziła w Dorotei strach…
Strach jednak dopiero miał nadejść…
Leo Tunn wspomina rok 1945 i konieczność wyjazdu z Deutsch Krone…
Był to początek roku 45, kiedy do naszego powiatu nadszedł rozkaz przygotowania się do opuszczenia domostw. 60000 mieszkańców powiatu miało być gotowych do wymarszu w kierunku powiatu Demmin. Atmosfera była pełna paniki, w miastach, wsiach i folwarkach ludzie starali się pakować niezbędne rzeczy do życia i pracy. Świadomość katastrofy utrudniała podejmowanie decyzji – co pakować, co zostawiać, końcówka przygotowań przebiegała już nocą, w ciemnościach, prądu już nie było, oświetlenie nie działało. Wreszcie kolejny rozkaz – Wyjazd! Pojazdy ruszyły w różnych kierunkach – do Berlina, Rostoku, na Rugię, Stralsund, dniem i nocą, młodzi i starzy, wszyscy przemieszczali się różnymi możliwymi sposobami, autami osobowymi, ciężarowymi, konnymi będąc w strachu o swoje życie. Drogi były zatłoczone jak nigdy dotąd… ciemność, zawierucha, błoto, płacz kobiet i dzieci… każdego dnia przemierzaliśmy do 30 km, pozwalając sobie na kilka godzin przerwy, szukając jedzenia dla koni i miejsca na odpoczynek dla koni – tak uciekaliśmy od śmierci nie wiedząc, gdzie zmierzamy.
Miejsca uciekających wkrótce zajmą inni ludzie…
Krystyna Boboryk – z urodzenia warszawianka, z wyboru, ale i przypadku – wałczanka, w maju 1945 roku wracała wraz z mamą z popowstańczej niewoli z obozu mieszczącego się na północno-wschodnich obrzeżach Berlina. Zmierzały do Warszawy. Po drodze napotkały wojskową ciężarówkę, jadącą do Polski, miejscem docelowym miało być małe miasteczko na Ziemiach Odzyskanych. Nazwa „Deutsch Krone”, ani „Wałcz” nic obu paniom nie mówiły, ale piękno podwałeckiego leśno-jeziornego krajobrazu zauroczyło zwłaszcza panią Krystynę. Namówiła swą mamę, bo pozostały tu chociaż przez rok i w ten znalazły się w gronie mieszkańców Wałcza. Tak opisuje wrażenia z tamtych czasów:
„Teraz, poza przybyłą z Bydgoszczy ekipą pełnomocnika rządu były tu już pierwsze transporty repatriantów z ziem zaburzańskich i chyba dosłownie kilka osób skierowanych tutaj podczas wojny na przymusowe roboty, którym jakoś udało się uniknąć ewakuacji wraz z Niemcami na zachód. Niebawem przybywali kolejni Polacy przesiedlani ze wschodu, znacznie później zaś – wracający z Syberii zesłańcy polscy oraz chętni z centralnej Polski, szczególnie z kielecczyzny, najczęściej bezrolni chłopi, w znacznym procencie osiedlający się w okolicznych wsiach.
Ja, wracając z niewoli, byłam już nie tylko absolwentką liceum typu humanistycznego, ale miałam też za sobą 3 lata studiów w Sekcji Historycznej Tajnego Uniwersytetu Warszawskiego, odbytych do wybuchu powstania. Dopiero jednak odkrycie, że Wałcz w którym się przypadkowo znalazłam, to fragment dawnej, przedrozbiorowej Rzeczpospolitej, ukierunkowało moje historyczne zainteresowania na dzieje Ziem Odzyskanych.
Wiedząc, że epitafia nagrobne są niebagatelnym źródłem wiedzy o przeszłości, niebawem udałam się na oba miejscowe cmentarze – katolicki i ewangelicki. I cóż się okazało? Spod germańskich naleciałości, wyróżniających się tutaj niemiecką pisownią, gotyckim często alfabetem, wyłaniał się nie dający się zatuszować obraz polskiej przez długie stulecia przeszłości tej ziemi; ogromna większość widniejących na nagrobkach nazwisk była zdecydowanie polskiego pochodzenia.
Podobnie na szyldach sklepów – sporo nazwisk brzmiało po polsku…
Teraz znowu w Wałczu zaczynało pulsować nowe, polskie życie…
Państwowy Urząd Repatriacyjny przyjmował kolejne transporty Polaków ze wschodnich terenów przedwojennej Rzeczpospolitej. Nawet wśród osiedlających się w mieście, a nie tylko w okolicach przeważali początkowo chłopi, ale niebawem zawodowe umiejętności nowych polskich wałczan zaczęły się różnicować. Pojawiły się pierwsze sklepy i zakłady usługowe. Jakiś sprytny warszawiak, otworzył kawiarnię z dansingiem. W tej to kawiarni byłam świadkiem gwałtownej scysja, spowodowanej faktem, że ktoś zaczął tańczyć, gdy zagrano „Czerwone maki na Monte Cassino”.
Młodzi jak to młodzi, wiedzeni naturalnym instynktem, a pozbawieni przez bolesne, mroczne lata wojny przynależnych ich wiekowi rozrywek i przyjemności, chcieli się teraz tym bardzie bawić, kochać, żyć nareszcie pełnym życiem, a wtedy – bezpośrednio po wojnie – nie wszyscy jeszcze i nie wszędzie mogli wiedzieć czego wspomnieniem i symbolem jest ta właśnie pieśń.
Na razie każdy dokładnie znał tylko swój osobisty rozdział wojennej historii.
Mój wojenno–okupacyjny etap życia zakończył się definitywnie właśnie w Wałczu. Klamka zapadła, kiedy pod koniec czerwca listonosz (wałecki urząd pocztowy działał już całkiem sprawnie) przyniósł mi wezwanie do tzw. Biura Pracy Społecznej, mieszczącego się w magistracie, jak wówczas, jeszcze przedwojennym obyczajem nazywała się siedziba władz miejskich.
Wiedziałam, że trzeba podjąć jakąś pracę, a i czas był ku temu najwyższy, bo zastane w piwnicy poniemieckie ziemniaki, jak i ofiarowana nam przez zaradniejszych rodaków słonina właśnie się kończyły. Stało się też dla mnie ostatecznie sprawa oczywistą, że teraz jedyną podporą i nadzieją pozostającą wciąż w tragicznej depresji po stracie męża i dorobku całego życia matki mogę być właśnie ja.
Do magistratu szłam więc chętnie, zaciekawiona, co też mi tam zaproponują, ale bynajmniej nie przeczuwałam, jak bardzo istotne, wręcz decydujące będzie to w moim życiu.
Gdy trafiłam wreszcie pod wskazany adres, po krótkim sprawdzeniu personaliów zapytano mnie, jakie mam wykształcenie, a kiedy odpowiedziałam, oblicze indagującego mnie urzędnika w charakterystycznych dla przedwojennych biuralistów zarękawkach rozjaśnił promienny uśmiech, nazywał się Walczak i niebawem miałam uczyć jego dwie córki. Wcale nie prosząc o udokumentowanie mojej odpowiedzi, zdecydowanym głosem skonkludował: „Doskonale! Jutro właśnie ma się odbyć pierwsze posiedzenie rady pedagogicznej Państwowego Gimnazjum i Liceum, zgłosi się więc pani tam. To zaraz idąc w dół od magistratu – dodał – ten budynek za kasztanami.
Ani nie przyszło mi do głowy oponować, aczkolwiek studiując historię wcale nie miałam zamiaru powiększać grona belfrów. Byłam jeszcze tak młoda i przyzwyczajona słuchać innych…
Poszłam następnego dnia tam, gdzie mnie skierowano i związałam się ze sławnymi niegdyś Atenami Wałeckimi jako nauczyciel historii, a przez pierwszych 7 lat zgodnie z potrzebami szkoły, również języka polskiego.